wtorek, 22 października 2013

Księżniczka Kasia na żabich udkach

Teraz coś na lekko :) Piszemy kreatywnie na zajęciach z Creative writing z red. Markiem Mikosem :)


Moje drogie dzieci. Opowiem Wam historię niezwykłą, czarodziejską, magiczną ze szczyptą realizmu. 
A rzecz działa się dawno, dawno temu, ale nie tak całkiem dawno, za Niziną Mazowiecką, za Wyżyną Małopolską, za Łysicą i za Wisłą. Dobra, bez przesady z tym wstępem. To może od początku, dokładnie 
5 lat temu z dalekiej północy, z miejsca gdzie wytwarzają okna, zdarzają się cuda i produkują najzdrowsze jogurty, z miejscowości gdzie mieszkańcy przeganiają świadków Jehowy krzyżami, z krainy mroźnej i tak odległej, że już chyba dalej nie można było mieszkać przyjechała do stolicy Małopolski księżniczka Katarzyna. Niczym królowa śniegu przywiozła ze sobą lód i chłód, który skutecznie rozwiewał unoszący się nad Krakowem smog. Rydwanu zaprzęgniętego w białe niedźwiedzie nie miała, za to musiała jej wystarczyć Honda księcia Macieja herbu Żuk, który zakochany był na zabój w Kasi o nieziemskiej urodzie.
Księżniczka Katarzyna nie przyjechała do Krakowa ot tak, od urodzenia wiedziała bowiem, że jest to miejsce przeznaczone dla niej – dziedziczki, w której żyłach płynie błękitna krew, szlachetnie urodzonej damy, której ciasno było w sokólskich włościach. Nie wystarczało jej hodowanie jeży europejskich i truskawek. Ona czuła całą sobą, że potrzebuje przestrzeni i warunków godnych księżniczki, a nie ma chyba piękniejszego miasta niż Kraków. Tak więc, spakowała swoje szpilki, suknie, zapas czekolady i mięsa, i postanowiła podbić gród Kraka. Nie było to proste. Ale nasza dzielna bohaterka od zawsze stawiała sobie ambitne cele. Wiedziała, że jest skazana na sukces.
Pewnego słonecznego dnia, kiedy jesień na dobre zagościła w parkach, kolorowe liście spadały z drzew, a zakochane pary nuciły „Czerwoną jarzębinę” księżniczka Katarzyna powiedziała do wybranka swego serca:
-Ach, tak ciasno mi w tym moim mieszkanku, komnaty takie małe, buty wypadają, suknie się nie mieszczą i tańczyć nie ma gdzie. Maćku zrób coś! Ani służby, ani dziedzińca porządnego nie mam! Jak żyć?!- powiedziała rozżalona.
-Kasiu, co ja mam zrobić? Wawel Ci wykupić?-odpowiedział zrezygnowany Maciej
 W tym momencie nad głową Katarzyny zaświeciła się lampka. Zrobiła dobrze znaną Maćkowi minę wesołej 3-latki, która zaraz dostanie wymarzoną lalkę.
-Wawel? Wawel! Tak, tak to miejsce najlepsze dla księżniczki!
Jak powiedziała, tak zrobiła. W pierwszej kolejności musiała jakoś załatwić pozwolenie na zamieszkanie na Zamku. Reszta to już nie problem. Ikea była niedaleko, więc gdy będzie już tam mieszkać urządzi sobie po swojemu. Udała się więc, do Urzędu Miasta Krakowa. W końcu chciała pokojowo załatwić tę sprawę. Jednak spotkała się tam z bardzo niemiłą obsługą pań urzędniczek. Kiedy po odejściu od dwudziestego okienka, usłyszała:
-Pani jest nienormalna, zamkniemy panią w Kobierzynie-miarka się przebrała.
-Ja ? Ja nienormalna? A pani jest głupia i brzydka, jeszcze będziesz sprzątać moje komnaty! – i wyszła, a wszyscy wraz z prezydentem  Majchorwskim zadrżeli na samą myśl pracy jako sprzątaczek na zamku Kasi, która rozwścieczona tupała nogami, rzucając kasztanami w Magistrat.
-Banda wariatów, nic załatwić się nie da, ja im dam!- myślała jadąc zatłoczoną 10-tką.
Kiedy tylko weszła do mieszkania odpaliła laptopa i w google wpisała hasło: mikstury, wróżki i magiczne zaklęcia. W pierwszych sponsorowanych linkach przeczytała: „Wiedźma Karolina rozwiąże każdy problem. Załatwi Zamek na Wawelu, zamieni urzędników w żaby”
-Ha! To jest to! Dzwonimy! Maciej, szykuj karocę jedziemy!
Nie minęło 15 minut, gdy dotarli do chatki na kurzej łapce. To tam Katarzyna miała zaleźć receptę na swoje bolączki. Gdy zobaczyła Wiedźmę Karolinę przestraszyła się, ale chęć mieszkania na zamku była silniejsza niż strach.
-Co Cię sprowadza moje drogie dziecko? – powiedziała ochrypłym głosem wiedźma. Głos, faktycznie był straszny, Kasia zastanawiała się czy to taki atrybut czarownic czy może zbyt duża ilość Kadarki i Mallboro.
Drżącym głosem opowiedziała jakie ma plany i marzenia, jak strasznie zachowały się urzędniczki z UMK. Wiedźma pomyślała, pomamrotała coś pod nosem i powiedziała.
- Dobrze moje dziecko, coś się da zrobić, ale nie za darmo. Przygotuję Ci miksturę, dzięki której każdy kto stanie na twojej drodze zamieni się w posłuszną żabę. Ale mam jeden warunek: nigdy w życiu nie będziesz mogła jeść mięsa i czekolady! Jeżeli nie uda Ci się wytrzymać, czar pryśnie!
Kasia zamarła, wizja życia bez dwóch, podstawowych składników jej diety sprawiała, że było jej słabo. Jednak wizja  Wawelu przed oczyma, popychała ją do oddania duszy diabłu za komnaty.
-Dobra, zgoda!-  krzyknęła.
Czarownica zaczęła szykować miksturę.
-Oko żaby, jad żmii, denaturat, Apap, Cola Light, Redbul, Czis z maca, zamieszać, zagotować, dodać curry i gotowe. Proszę, jeżeli kogoś tym popsikasz, albo dasz do wypicia to zamieni się w żabę i zrobi co zechcesz.
Kasia podziękowała i pojechała prosto na Wawel. Teraz już nikt nie mógł jej powstrzymać! Kiedy bardzo szybko postarała się o grono posłusznych poddanych na wzgórzu, postanowiła rozprawić się z wrednymi urzędniczkami. Jak można się domyślić nikt nie miał szans w starciu z miksturą wiedźmy Karoliny.
Szczęśliwa księżniczka Katarzyna przeniosła cały swój majątek do Zamku. Była tak rozpromieniona! Jej oczy błyszczały jakby miała gorączkę, albo wypiła ciut za dużo. W końcu tyle przestrzeni, miejsca na balety, przechadzające się jeże, buty i inne bibeloty. Tyle radości! Aby święcić swój triumf postanowiła zaprosić brata Ireneusza, który również podbijał w tym czasie Białystok, koleżanki ze studiów, znajomych, a także z grzeczności czarownicę Karolinę.
Impreza trwała w najlepsze, w Sali Senatorskiej można było słuchać hip hopu, w Sali Poselskiej zaś oglądać balet, natomiast w Salonie Wielkorządcy goście mogli raczyć się jadłem i napitkiem. Księżniczka Katarzyna delikatnie mówiąc poszalała z alkoholem. Bacardi, które wypiła szumiało w głowie. Tańczyła, śpiewała, skakała i rozkazywała żabom. Te pokornie wykonywały wszystkie rozkazy. Gdy już wypiła wszystko co miała na stole, przypomniała sobie, że w barku została jeszcze jedna butelka, jednak była tak pijana, że nie mogła iść po nią sama. Rozkazała więc żabie.
-Żabo, rozkazuję Ci iść po butelkę rumu. W barku będą dwie, weź tę czerwoną, nie zieloną! Pamiętaj, czerwona butelka!!
Żaba grzecznie poszła po trunek. Zapomniała jednak powiedzieć księżniczce, że jest daltonistką. Wzięła pierwszą lepszą z brzegu i zadowolona maszerowała do Kasi. Oj, biedna księżniczka, gdyby nie była na takim rauszu, zapewne zauważyłaby, że butelka nie jest czerwona, tylko zielona, a ciecz, którą pije to nie pyszne Bacardi tylko mikstura do zamieniania ludzi w żaby.
Po 10 sekundach Kasia zaczęła wesoło kumkać. Nikt nie widział, co się stało z naszą bohaterką. Gdy impreza się skończyła, a towarzystwo wytrzeźwiało wszyscy zaczęli szukać księżniczki. Jednak ta przepadła jak kamień w wodę. Kiedy Maciej biegał zrozpaczony po całym zamku Kasia machała zielonymi nóżkami, z czerwonymi szpilkami siedząc wesoło nad brzegiem Wisły. Było jej wszystko jedno. Cieszyła się jednak, bo na spokojnie mogła zajadać się mięskiem i czekoladą.  Koniec.


środa, 9 października 2013

Lans na fb? Tylko z pamiątką ze spalarni.

Jak wysoki poziom może osiągnąć głupota i ignorancja? Jak bardzo chęć zabłyśnięcia w sieci i zdobycia kilku lajków lasuje mózgi ? Odpowiedź brzmi: nie ma chyba takiej miary. A przekonałam się o tym dzisiejszego popołudnia, kiedy nagle zauważyłam jak wiele polubień i komentarzy ma zdjęcie pewnej 15-latki. Z ciekawości zerknęłam i zbladłam, ponieważ ku mojemu przerażeniu zobaczyłam fotografię uśmiechniętej blondynki z kawałkiem cegły/kamienia. Niby zwykłe zdjęcie, niby zwykły kamień (jak odpowiedziało mi dziewcze) gdyby nie podpis „ach ta pamiątka ze spalarni ;d”. Jak się okazało, klasy trzecie gimnazjum były wczoraj na wycieczce w Oświęcimiu. Reszty chyba nie muszę tłumaczyć. Od razu przypomniała mi się sprawa sprzed kilku lat, kiedy to inna gwiazda zrobiła sobie zdjęcie na piecu i opublikowała zadowolona na portalu nk.pl.  Po kilkunastu komentarzach pełnych podziwu i niedowierzania (!?) posypały się gromy. Modelka z kamieniem twardo zgrywała cwaną odpowiadając na ataki. Nie byłabym sobą, gdybym również jej nie napisała kilku mocnych zdań. Na co niewzruszona stwierdziła, że na wielu kamieniach są prochy i krew ludzi, co to w ogóle za argumenty, przecież ona jest tylko gimbusem. Do teraz nie mogę uwierzyć, że ta głupiutka blondyneczka zabrała faktycznie kamień z Auschwitz. Być może to kawałek cegły, który zobaczyła wracając po szkole do domu, ale jak mogło jej przyjść do głowy dodanie zdjęcia z tak jednoznacznym komentarzem? Odważna dziewczynka usunęła zdjęcie po tym, jak postraszyłam ją zgłoszeniem tego w szkole. Print screen przerażającego przykładu głupoty postanowiłam sobie jednak zostawić na pamiątkę. Gdyby ktoś mi nie uwierzył. Ot taka pamiątka. 

wtorek, 25 czerwca 2013

Po co nam dobranocka ?

Myślę, że nie tylko mnie zaskoczyła i zbulwersowała decyzja  TVP1 o zlikwidowaniu "Dobranocki". Chociaż sama nie oglądam od kilku dobrych lat, to i tak jestem w szoku! Jak można ot tak usunąć jeden z najważniejszych punktów pierwszego programu? Tak, najważniejszy, a zaraz wyjaśnię dlaczego.

Chyba każdy z nas czekał na godzinę 19:00,  kiedy to siadaliśmy przed telewizorem czekając na Smerfy, Gumisie, Chip'a i Dale'a, Kasztaniaki czy Muminki. "Dobranocka" była jakimś charakterystycznym momentem dnia, czymś co wyznaczało nam rytm zabawy. Chociaż wtedy człowiek średnio przejmował się zegarem (bo się na nim nie znał), nie zerkał nerwowo na komórkę (bo ich nie było), wiedział dokładnie kiedy wrócić do domu. "Wieczorynka" była nagrodą, czymś na co czekaliśmy cały dzień, a jeżeli akurat tego dnia emitowano jakąś ulubioną bajkę to już w ogóle. I te kreskówki były normalne! (normalne to odpowiednie słowo). Przekazywały jakieś wartości, inteligenty humor. Pozwalały spędzać czas w rodzinnym gronie (na Gumisie, jeszcze nie tak dawno, czekałam ja, mój młodszy brat i tato).

Czy kreskówki z MiniMini lub Cartoon Network będą dobrym zamiennikiem "Wieczorynki"? Nie sądzę. Maka Paka (choć rozkoszny) ogłupia, a Pora na przygodę jest przeznaczona zdecydowanie dla starszych. Zresztą co to radocha, kiedy bajki lecą 24 godziny na dobę ?

PS. Na poprawienie humoru polecam odkrytą dziś ( tak, odkrycie) Gąskę Balbinkę http://www.youtube.com/watch?v=Gs_1V7oIZjk

wtorek, 18 września 2012

"Śpieszmy się kochać ...."


Zapamiętujemy w różny sposób. Niektórzy mają pamięć wzrokową, inni słuchową. Innym łatwo przychodzi zapamiętanie dat. Jest taka data w moim życiu, która uruchamia wszystkie zakamarki pamięci. To dziś, 18. września. Dziś, wyjątkowo przypominam sobie właśnie Ciebie.
Zapach. Jeszcze tak nie dawno po domu unosił się zapach „Pani Waleskiej”. Pamiętam tę charakterystyczną woń kremu oraz perfum. I jeszcze jedno, szminka. Czerwona, a w zasadzie bordowa szminka, której zapachu nie można zapomnieć. Na wyjątkowe okazje, idealnie dopasowana do Twojego ulubionego płaszcza.
Słuch. Z tym chyba jest najgorzej, choć gdy bardzo się postaram przypominam sobie Twój śmiech. Taki radosny i szczery.  A także śpiew. Donośny, głośny i dla mnie, jeszcze dziecka, najpiękniejszy ze wszystkich pań z chóru.
Smak. Łazanki. Nikt nie robi takich łazanek jak Ty. Nikt już nie zrobi. Nie miej mi za złe, że od 10 lat nie lubię łazanek.
Obraz. Na zawsze w pamięci pozostanie mi kilka Twoich obrazów. A to z chodzącej na spacery z małym Krzyśkiem, a to stojącej w kuchni. Przygotowującej przetwory na zimę. Zawsze uśmiechniętej.
Dotyk. Miła, delikatna. Do dziś pamiętam, jak codziennie rano zaplatałaś mi warkocza. Trochę to było niewygodne, ale teraz dałabym wiele, żebyś jeszcze raz zaplotła mi „francuza”.
Pamiątki. Głęboko, w szufladzie, w malutkim pudełeczku został mi Twój zegarek. Ten, który nosiłaś na ręce cały czas. Tyle mi po Tobie zostało. I mnóstwo wspomnień.

Tyle razy chciałam cofnąć czas, tyle razy zastanawiałam się jakby to było gdybyś została choć trochę dłużej z nami. Tak bardzo chciałam, żeby ten pechowy piątek 13-tego się nie zdarzył, kierowca samochodu jechał wolnej, żebyś poczekała dłużej na pasach.
Babciu, chciałabym żebyś była dzisiaj z nami.

czwartek, 19 lipca 2012

Wojna łęgowsko-łęgowska z piłką do tenisa w tle, czyli jak zamienić orlikową sielankę w sytuację rodem z filmów Barei.


Orlik w Łęgu Tarnowskim od kilku dni stał się kością niezgody wśród mieszkańców. Z jednej strony uciskane, „wypierdalane z Orlika ” (cytuję) dzieci na czele ze znudzoną gospodynią domową, z drugiej trójka egoistów, którzy wykorzystują sobie boisko wybudowane za tyle milionów na ekskluzywną grę w tenisa (a przecież możemy sobie jechać do Tarnowa i zapłacić!!).
W istocie, ja, Krzysztof S. i Sylwia W. czujemy się bardzo źle, z tym, że ośmieliliśmy się przerwać sielankę zakochanych po uszy w siatkówce młodych ludzi. Bardzo nam przykro, że przyczyniamy się tym do pogłębiania ich wad postawy czy otyłości. Przecież grupa "Pokrzywdzonych” składająca się z dzieci oraz herszta grupy, również niezapracowanej pani Małgorzaty nie może sobie wybrać innego terminu spośród niezarezerwowanych 56 godzin w tygodniu. Najlepszą porą jest wtorek i środa od godz. 20 do 22. Tak, zdecydowane biomet, warunki klimatyczne, siła wiatru , wilgotność powietrza oraz wiele innych czynników są akurat wtedy najbardziej odpowiednie i „Pokrzywdzeni” postanowili tego terminu nie odpuścić. Na nic się zdało grzeczne tłumaczenie, że przecież są inne dni tygodnia i pan Łukasz (opiekun Orlika) bardzo chętnie im zarezerwuje. Nie, my burżuje uciskający proletariat nie mamy prawa do cieszenia się dobrem wspólnym. Okazuje się, że jeżeli ktoś mieszka rzadziej niż 7 dni w tygodniu w Łęgu Tarnowskim nie ma nic do gadania, nie mówiąc o graniu na nieszczęsnym boisku w nieszczęsnego tenisa.
Zastanawiam się, czy w ogóle powinnam używać tego, zakazanego słowa na literę „t”. Guru „Pokrzywdzonych”, aby niczym pirat zająć sobie boisko, przygotowała się teoretycznie, zarzucając, że nie możemy grać w „t”, skoro nie ma tam linii. Owszem nie ma, ale bez udawanej skromności stwierdzam, że gra w moim wykonaniu wcale na tenisa nie wygląda, więc odpowiedziałam, że nie gramy w „t”, tylko odbijamy piłkę rakietą. Czy to grzech? Zdaniem „Pokrzywdzonych” tak.
Nie jestem przesądna, jednak następnym razem, kiedy pójdę w tamte okolice zawiążę sobie czerwoną kokardkę. To odeprze uroki. Nie dało się, nie wyczuć w powietrzu nienawiści, pogardy i wątpliwej ironii „Pokrzywdzonych”, która aż szczypała w oczy. Nie obeszło się bez podburzania podpitych, nabuzowanych młodzieńców, którzy wyzwiskami w naszym kierunku widzieli aprobatę herszta grupy.Co jeszcze bardziej ich nakręcało. Dziwny to autorytet.
Wszystkie lokalne władze zostały poruszone, bo przecież „tak być nie może !”. Nam nie wolno grać, a opiekunowie Orlika zdaniem pani G. są upośledzeni. I sołtys, i dyrektor a nawet burmistrz nie mogli zmrużyć spokojnie oka molestowani telefonami oraz krzykami szukającej poklasku wśród najmłodszych  guru „Pokrzywdzonych”. Ciekawa jestem, czy ksiądz proboszcz również musiał wysłuchać tych wszystkich żali.
Nawet ja, „siksa, której wleje tato za pyskowanie do starszych” :D poddałam się temu grupowemu szaleństwu. Mea culpa mea maxima culpa. A tak się chciałam zintegrować i może poruszać, a nawet schudnąć.
Finał tej bajki jest smutny i niektórym znany, na Orliku grać w tenisa nie wolno, chociaż to prawo obowiązuje tylko wybranych. Zgadnijcie czemu?

środa, 11 kwietnia 2012

Czy wygrywasz czy nie, zawsze ja kocham Cię!




Nie lubię piłki nożnej, gdybym nie musiała to proszę mi uwierzyć, że prócz wypocin naszej reprezentacji pewnie nic innego bym już nie obejrzała. Biało-czerwonych oglądam, bo to w końcu nasz narodowy obowiązek

Piłka w grze.
Niedzielne popołudnie. Niewielkie trybuny stadionu przy ulicy Szkolnej w Niedomicach zaczynają powoli się wypełniać. Dziś nie byle jaki mecz, trudny przeciwnik – słychać z tłumu. „Ale nasi sobie poradzą”- zapewnia ktoś inny. Nowy trener, odmłodzony skład, co by sobie nie dali rady.
Po pięciu minutach moja uwaga zaczyna skupiać się na czymś zupełnie innym niż zieleń murawy, piłka, 20 mężczyzn, którzy ganiają za nią z pełnym poświeceniem, zapałem i pasją oraz tych 2 samotnych, stojących na końcu boiska. Wiele można by pisać o wspaniałej trawie na niedomickim stadionie-dumie gminy Żabno, o nowych strojach drużyny z dużym logo lokalnego sponsora czy samej drużynie. Jednak to sobie podaruję. O wiele ciekawsze okazuje się nie to co na boisku, lecz to co na trybunach. Ba, nawet nie co, tylko kto.

Pierwszy gwizdek.
Gdyby nie oni  (i oczywiście pieniądze) ten sport dawno by upadł. Kibice. Zawsze wierni, zawsze oddani, do końca wierzący w zwycięstwo swojej ukochanej drużyny. Bardzo kreatywna grupa społeczna, nikt tak jak oni nie potrafi wymyślać okrzyków dopingujących swoich i piosenek obrażających drużynę przeciwną. Znam nawet kilka takich, ale nie wypada mi ich cytować.
Sędzia rozpoczyna mecz. Piłka w grze. Co raz więcej ludzi zbiera się na trybunach. Przychodzą „oldboye”- panowie, którzy w latach swojej młodości zdarli niejedną parę korków na murawie. Ci, dyskutują nad taktyką, jak młody powinien kopnąć, jak odebrać. Oczywiście oni sami zrobiliby to najlepiej.
-Jak można było tego nie kopnąć – krzyczy pan pod wąsem.
- Czemu Kowalski tego nie odebrał? – zastanawia się inny.
-  To było dośrodkowanie? Ja to bym już 5 razy strzelił! – zapewnia pan Jerzy po pięćdziesiątce.
Młodzi piłkarze nie mają łatwego życia, „oldboye” stawiają wysoko poprzeczkę. To często ich ojcowie, wujkowie a nawet dziadkowie.
25 minuta i piwko pod chmurką.
Lokalne rozgrywki mają swój urok. Bilet kosztuje 5 złotych, młodzież, kobiety i dzieci wchodzą za darmo. Na wsi, gdzie w zasadzie nie ma innych rozrywek, taki mecz jest wspaniałą okazją do spotkania się ze znajomymi.Ładna pogoda, grupa znajomych i piwko w plenerze. Nic dodać, nic ująć. Wspaniały sposób na spędzenie niedzielnego popołudnia. Kibiców Unii Niedomice nie obchodzą żadne zakazy stadionowe czy zmieniające się przepisy dotyczące picia alkoholu na stadionach. Przecież to prawie tradycja! Dymek i piwko pod chmurką. Bądźmy szczerzy, kto tutaj ich sprawdzi? Piją starsi, piją młodzi. Ci drudzy bardziej się muszą z tym ukrywać. Przecież sąsiad może zobaczyć, już nie wspominając o ojcu, dziadku czy starszym bracie który gdzieś tam siedzi i ogląda mecz. To tutaj toczy się życie towarzyskie niewielkiej miejscowości. Zawiązują się nowe znajomości. Rozwiązują konflikty i waśnie.Za mną stoi bezrobotny rzeźnik Waldek, lubi sobie czasami wychylić. Koło niego niepozorny, szczupły, wysoki, mówią na niego Jaszczur. To pewnie od wyrazu twarzy i lekkiego zeza. Coś jest między nimi nie tak, Waldek pokazuje jakieś sms-y. Ma pretensje o to, że ten drugi coś komuś, kiedyś powiedział, a to plotki. Jaszczur się tłumaczy i to dość długo. W końcu panowie podają sobie ręce na zgodę.
Stadion w Niedomicach to również miejsce westchnień nie jednej młodej dziewczyny. Nie ma ich za wiele na trybunach. Stałą bywalczynią jest Magda, akurat ta ogląda swojego brata. Jej ojciec jest prezesem klubu. Przychodzi, bo lubi. Tak przynajmniej mówi mi Krzysztof-jeden z zawodników. Jest jeszcze inna grupa dziewcząt. Nazywam je złośliwie „niuniami”. Te stroją się przed wyjściem na wieś. Lekko kiczowaty makijaż i strój pokazujący różne walory to ich znak rozpoznawczy. Chcą się pokazać, trochę poszpanować, poprzeklinać i popatrzeć na piłkarzy. Niektórzy z nich to przecież niezłe „ciacha”.

45 minuta – upragniona przerwa

      Tak emocjonująca rozgrywka wymaga przerwy. Zmęczeni piłkarze udają się pod budkę „gospodarzy” by ustalić dalszy plan działania i taktykę gry. Odpoczywają również zmęczone gardła kibiców. Ileż można krzyczeć? To czas kiedy młodzi i starzy udają się pielgrzymkami do „Biedronki” a teraz „ Delikatesów Wieczorek” po uzupełnienie zapasów. Po oddanym kibicowaniu należy się puszka piwa dla spragnionego gardła czy paczka chipsów dla młodszych. Nerwy oraz częstowanie kolegów sprawiają, że papierosy znikają szybciej.
      Wstaję z ławki aby rozprostować kości. Panowie obok mnie również. Teraz przynajmniej nie leci na mnie dym papierosowy, który nieprzyjemnie drażni nos i oczy. Bierne palenie jest bardziej szkodliwe niż to czynne, czy oni o tym nie wiedzą ?
       Dyskusje raczej nie ustają. Wręcz przeciwnie, przybierają na sile wraz z ilością alkoholu we krwi. Gwizdki, przerwy, faule i inne tego typu zdarzenia nie przeszkadzają jedynie grupce dzieci, która gra w nogę nie gorzej od seniorów na boisku. 

Druga połowa
        Sędzia rozpoczyna drugą połowę. Zauważam po kilku spotkaniach, że to nie jest łatwy zawód. Ciągle obelgi, wyzwiska. „Sędzia! Ślepy jesteś!” „Sędzia ...” tego też nie dokończę. Kibice nie znają litości dla tego, który sędziuje źle dla ich ukochanej drużyny. O ile jego decyzje są po stronie Unii, o tyle jest dobry, wspaniały i sprawiedliwy. Wystarczy jednak jedno nieprzychylne rozstrzygnięcie, a na biednego sędziego wylewa się wiadro pomyj i strąca z piedestału. Patrzę nerwowo na zegarek. Jeszcze 35 minut. O 35 minut za dużo.
        W końcu pada upragniona bramka! Gol! Gol! Gol! Wcale nie był spalony! Kibice zrywają się z krzesełek, rozmowy milkną, radość panuje na boisku oraz na trybunach. Nagle ten, który grał najgorzej i biegał tak, jakby miał zaraz połamać sobie nogi, staje się bohaterem meczu.

90. minuta
        Gwizdek sędziego ogłasza koniec gry. To czas na podsumowanie meczu. Kto grał dobrze, kto sobie nie radził, kogo nie powinien wystawiać i dlaczego tak mało bramek. Wszyscy powoli udają się do swoich domów. Ci, z bloków mają najbliżej, idą spacerkiem. Kibice drużyny przeciwnej spokojnie spacerują w stronę parkingu. A ja? Ja powoli idę na drugi parking przed stadionem z poczuciem straconych 105 minut z mojego życia. Siadam za kierownicą. Mam jeszcze trochę czasu. Koło mnie stoi tajemnicze niebieskie Volvo. A w nim (jak się potem okazało) grupa najwierniejszych kibiców Unii Niedomice w wieku 60+. Czterech panów zgrabnie wsiada na tylne siedzenie, dwóch do przodu, jeden na zewnątrz. Na pierwszy rzut oka wygląda jakby stał na czatach. Myślę sobie, że pewnie dyskutują dalej o meczu, życiu i śmierci. Trochę się mylę. Panowie zza pazuchy wyciągają połówkę "Żołądkowej Gorzkiej de Luxe" i w najlepsze rozpoczynają konsumpcję. Na jedną nóżkę, na drugą nóżkę, na lepsze trawienie. Gdy kolejka się kończy, panowie zaczynają się rozchodzić. Dwóch z tyłu wysiada z pełną gracją udając się do czarnego, rozklekotanego Opla. Mężczyzna, który jeszcze 5 minut temu wychylał kieliszek, odpala samochód i jak gdyby nigdy nic odjeżdża. Kierowca niebieskiego volvo – znany w całych Niedomicach, ma trochę większe trudności w odpaleniu pojazdu. Modlę się tylko, żeby nie poprosił mnie o pomoc. Przecież bym mu nie pomogła! Raz, drugi, trzeci maszyna odpaliła. Jedynka, kierunkowskaz i panowie powoli włączają się do ruchu. 


         Na boisku nie ma już nikogo. Nawet dzieci rozeszły się już do domów. Gospodarz boiska ściąga jeszcze siatki z bramek i zbiera piłki. Następny mecz dopiero za 2 tygodnie. Oby wygrali, a jeśli nawet rozgrywka zakończy się porażką, kibice zaśpiewają: "Czy wygrywasz czy nie, zawsze ja kocham Cię i na zawsze w sercu mym, Unia Niedomice i tylko Ty!".




poniedziałek, 5 marca 2012

Karola w Krainie Czarów i Witold Zły

Teraz mała próbka moich literackich (powiedzmy) zdolności. Tekst napisałam na zajęcia red. Witoldem Gadowskim.

Karola w Krainie Czarów i Witold Zły

"Co za uroczy dzień!" - pomyślała Karolina, wyglądając przez okno. Wieje, leje a staruszki w zatłoczonej 8 bardziej agresywne niż zwykle. Tradycyjnie na środku tramwaju, przy samiuteńkich drzwiach stoi stadko kleryków. Jednak tego dnia głowa bohaterki była zajęta czymś innym. Zaraz za przepisem na obiad, kłębiły się pomysły na jakieś durne opowiadanie zadane przez Gadowskiego. O ironio! Miało zaciekawić ludzi przez 3 minuty - mission impossible. Przez 10 minut, od przystanku Filharmonia do Urzędniczej, myślała czym by tu zaciekawić znudzonego wykładowcę oraz swoich braci w niedoli, którzy przez ostatni tydzień pewnie myśleli o tym samym.
-Alkohol? Nieee, bo o czym niby? O różowym "Fresco"? Szkodliwej "Kadarce"? Odpada.
Bohaterka tak się zmęczyła tym myśleniem, że zasnęła. I w tym momencie, jakimś dziwnym trafem znalazła się w bajkowym królestwie. Jeszcze trochę zaspana przeczytała półgłosem : "GADOGRÓD".
-Co to ma być do jasnej cholery !? Rozejrzawszy się dookoła, spostrzegła ogromną ilość gazet oraz portretów panującego.
-Witold Zły- przeczytała. - No, niezły ten Witold... Groźny taki ...
Przez chwilę błądziła po ogrodzie śledczym, aż spotkała spacerującą fioletową kozę.
- Eee witaj kozo! Gdzie ja jestem? - zapytała trochę nieśmiało Karolina.
-Jak to gdzie?! w królestwie Witolda Złego!
- Że co?- pomyślała bohaterka, drążąc dalej. - A to ten Witold taki zły?
-Tak, tak !- krzyczała koza- męczy swoich podwładnych dziwnymi zadaniami.
- To znaczy?
-Ostatnio kazał mi obserwować inne zwierzęta w królestwie, a potem musiałam potwierdzić swoje przypuszczenia i obserwacje pytając śledzone przeze mnie osobniki czy dane są prawdziwe ... - żaliła się koza.
- A to artysta- pomruczała pod nosem Karolina.
- Tobie też coś wymyśli, zobaczysz - zagroziła koza.
Nie minęły 2 minuty, a przed nią dumnie pojawił się on - panujący Gadogrodem,Witold Zły.
Nie wdając się w żadne dyskusje rozkazał bohaterce:
-Za bezprawne wtargnięcie na teren mojego królestwa zostaniesz ukarana! Widzisz tych znudzonych rycerzy? Masz im wymyślić takie opowiadanie, które ich zainteresuje i zostaną przez 3 minuty w komnacie.
-Paranoja! To jakaś paranoja! Nie !! Nie będę, nie będę - krzyczała Karolina.
Nagle... otworzyła oczy a przed nią siedziała przerażona staruszka gotowa dzwonić już do Kobierzyna.
- Eee ... przepraszam.... - wymamrotała zmieszana.
Dzięki Bogu, że to już Urzędnicza.

Koniec